(1 listopada 1845 – 1 stycznia 1920)
Rodzice przyszłego świętego, Feliks Gorazdowski herbu Prawdzic i Aleksandra z Łazowskich herbu Łada, nadali mu imiona Zygmunt Karol na chrzcie, który odbył się w kościele Ojców Franciszkanów w Sanoku. Kilkumiesięczny chłopiec cudem uniknął śmierci w czasie rabacji galicyjskiej, kiedy rozjuszone skutkiem austriackiej intrygi chłopstwo plądrowało dwory i mordowało panów. Opiekunka małego Zygmunta w ostatniej chwili ukryła niemowlę przy kole młyńskim. Skutek tego był taki, że zachował on życie, ale od lodowatej ochlapującej go wody nabawił się gruźlicy, nieuleczalnej wówczas choroby, która dawała mu się we znaki przez całe życie.
Przeżyli też rodzice, którzy zapewnili swemu synowi prawdziwie polskie i katolickie wychowanie. Wpływ domu rodzinnego docenił ksiądz Feliks w swojej późniejszej działalności wychowawczej i społecznej. „Od tych pierwszych wrażeń – mówił – jakie w domu rodzicielskim odbiera człowiek i od kierunku, jaki mu się w młodości nada, będzie zawisłym jego stanowisko wobec Boga, Kościoła, i państwa. Dobre wychowanie jest więc niezmiernej doniosłości, dla całego społeczeństwa ludzkiego. Jak jednostki dzisiaj wychowamy, takim będzie całe społeczeństwo za lat kilkadziesiąt”.
Dorósłszy lat młodzieńczych, pobierał nauki w gimnazjum w Przemyślu i jako gimnazjalista wziął udział w powstaniu styczniowym. Następnie przeprowadził się do Lwowa, ponieważ podjął studia prawnicze na Uniwersytecie Jana Kazimierza. Nie było mu jednak dane zostać sędzią ani adwokatem, ponieważ odkrył w sobie powołanie do stanu kapłańskiego i przeniósł się do seminarium łacińskiego w Leopolis. Po zdaniu ostatnich egzaminów i przyjęciu niższych święceń okazało się, że Pan Bóg pragnął wypróbować powołanie młodzieńca, który nie został wyświęcony na kapłana z powodu poważnego nawrotu gruźlicy. Dopiero po dwuletnim leczeniu przyjął upragnione namaszczenie w roku 1871 w katedrze lwowskiej.
Przez kilka lat pracował jako wikariusz w różnych parafiach diecezji lwowskiej, a w roku 1877 został proboszczem w kościele św. Mikołaja we Lwowie i tam spędził następne czterdzieści lat swego życia. Rozwinął tu szeroką działalność duszpasterską i dobroczynną. Pragnąc ulżyć doli miejskiego ubóstwa, ale jednocześnie nie skazywać byłych żebraków na bezczynność, założył dla nich dom pracy dobrowolnej. Otworzył kuchnię ludową i Internat św. Jozafata dla studentów, nad którą pieczę oddał Zgromadzeniu Braci Szkół Chrześcijańskich (założonemu przez św. Jana Chrzciciela de la Salle). Z jego inicjatywy powstała jedyna w ówczesnej Galicji placówka pomagająca samotnym matkom i porzuconym noworodkom, czyli Zakład Dzieciątka Jezus. Ale największym dziełem będącym owocem jego działalności stało się Zgromadzenie Sióstr św. Józefa (józefitek), którym powierzył opiekę nad potrzebującymi w szpitalach i innych instytucjach. Oprócz tego trudnił się pracą pisarską i zostawił po sobie kilka poczytnych swego czasu pozycji (ceniony przez władze kościelne Katechizm czy też poradnik dla rodziców i wychowawców Zasady i przepisy dobrego wychowania; wydawał także czasopismo Bonus Pastor skierowane do kapłanów i związane z powołanym przez niego instytutem kapłańskim o tej samej nazwie).
Osoby, które miały szczęście zetknąć się ze Świętym, wyróżniają dwa zasadnicze rysy jego duchowego charakteru. Po pierwsze nabożeństwo do Najświętszego Sakramentu, po drugie miłosierdzie. Pomimo bardzo aktywnego trybu życia spędzał on długie chwile na adoracji Jezusa Eucharystycznego klęcząc w cichym kąciku kościoła, wielką wagę przykładał do prowadzenia dzieci do Komunii Świętej i organizował wspólne dla metropolii lwowskiej uroczystości tej najważniejszej chwili, kiedy młodzi ludzie po raz pierwszy przyjmują Pana. Należał też do Stowarzyszenia Nieustającej Adoracji, zwanego we Lwowie Bractwem Przenajświętszego Sakramentu. Zaś jako działacz dobroczynny był nazywany „księdzem dziadów” i apostołem Bożego miłosierdzia. Mówiono o nim, iż „był okiem ślepemu, nogą chromemu, był ojcem ubogich”.
Jest jednak jeszcze jeden rys duchowości Świętego, zakryty przed oczami większej części mieszkańców miasta, mianowicie cierpienie, które stawiało go w obliczu krzyża Chrystusowego i dawało moc do stawania się coraz doskonalszym naczyniem Bożej łaski. Przez całe życie miewał on silne nawroty gruźlicy, a przez ostatnie czternaście lat miał kłopoty ze wzrokiem, często niemal zupełnie go tracąc. Do cierpień fizycznych dochodziły jeszcze cierpienia moralne, których nie mógł uniknąć gorliwy sługa Pański, który nie wstydził się okazywać wszystkim swej wiary i dogłębnie chrześcijańskiej postawy. Padał z tego powodu ofiarą szykan i słownych napaści ze strony wywrotowych środowisk (masońskich i liberalnych czy po prostu od ludzi wykolejonych, u których chrześcijańska dobroć budzi odruch strachu i agresji).
Żył całkowicie oddany Bogu i bliźnim, nie gromadząc na tym świecie żadnego mienia, dlatego też, gdy przyszło mu do sporządzenia swego testamentu, napisał: „W Zakładzie św. Józefa mieszkam od pięciu lat w pokoju, którego meble są własnością Zakładu, a nawet moją garderobę sprawiły mi Siostry z funduszów Zgromadzenia, więc jest ona własnością Zgromadzenia. Moje dochody z pensji używałem na inne Zakłady przeze mnie fundowane albo na dobroczynne cele – przeto nie mam żadnego majątku, którym bym mógł rozporządzić po mojej śmierci”. Zmarł w opinii świętości i został pochowany na cmentarzu łyczakowskim, gdzie do dziś można oddać hołd jego szczątkom. W roku 2001 we Lwowie Jan Paweł II ogłosił beatyfikację księdza Gorazdowskiego nazywając go „prawdziwą perłą łacińskiego duchowieństwa archidiecezji lwowskiej”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz